Ponad trzy
godziny obcowania z twórczością grupy wszech czasów – tyle
wystarczyło, aby przekonać się jak wielką spuściznę pozostawili
po sobie Brytyjczycy i jak wielkie emocje wywołuje ich muzyka
słuchana na żywo. W podróż po uniwersum dźwięków zabrał nas w
piątek najlepszy tribute band Floydów – The Australian Pink Floyd
Show, który w poznańskiej Hali Arena przypomniał legendę rocka
progresywnego.
Nie sposób
w tym miejscu podsumować karierę twórców The Dark Side of the
Moon. Nie wystarczy bowiem poddać krytyce album po albumie, czy
rozpisać się o barwnych biografiach Gilmoura, Wrighta czy Watersa.
W stosunku do Pink Floyd potrzebne są inne kryteria, a przede
wszystkim kontekst kulturowy niezbędny do zrozumienia tego, co
przekazują, zwykle w niezwykły metafizyczny sposób. Inna wybitna
postać muzyki powiedziała kiedyś, że pisanie o muzyce jest jak
tańczenie o architekturze, i mimo iż część składu Pink Floyd
ukończyła studia architektoniczne, to powyższe porównanie Zappy
jest bardzo prawdziwe – więcej wyraża muzyka. Nic więc dziwnego,
że wykonywanie utworów Pink Floyd wychodzi lepiej od mówienia o
nich. Właśnie temu zajęciu poświęcili się Australijczycy z
najlepszego tribute bandu, z powodzeniem wskrzeszając oryginalne
dzieła sprzed lat.
20 stycznia
publiczność niemalże po brzegi wypełniła poznańską Arenę.
Ponieważ to już piąty raz, gdy The Australian Pink Floyd Show
odwiedził nasz kraj (ostatni raz byli równo rok temu), gorliwi fani
przybyli na koncert wiedząc, że czeka ich dopracowane do perfekcji,
spektakularne show. Ci wszyscy, którzy po raz pierwszy mieli
przyjemność zobaczyć fenomen muzyczny, sprawdzili na własnych
zmysłach, ile tak naprawdę jest Pink Floyd w Pink Floyd. Bez
wątpienia kangury dołożyły wszelkich starań, by dorównać i
równocześnie złożyć hołd legendzie.
Koncert
rozpoczął się punktualnie o 20:00, a pierwsza jego część trwała
70 minut. Muzycy zainaugurowali spektakl podniosłym numerem z rock
opery The Wall – In the Flash, a więc zaprosili nas na wydarzenie
sugerując, że chcieliśmy poczuć ciepły dreszczyk zakłopotania.
Po chwili dało się słyszeć potężne uderzenie, światła
wybuchły, a puszczone przez całą halę wiązki kolorowych laserów
zaczęły miarowo pulsować. Wielka cyfrowa rozeta w tle już do
końca koncertu wspomagała artystów wyświetlając animacje,
fragmenty klipów czy wprawiające w zachwyt kolorowe przestrzenie
dopowiadające muzyczny przekaz.
Chełpiący
się kwadrofonicznym systemem nagłośnienia muzycy nie przesadzili
zapowiadając, że przeniosą fanów na inny poziom percepcji i
właściwie dźwięk byłoby ostatnim elementem, do którego można
było mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Już po kilku pierwszych
numerach (Take It Back czy Sorrow) odniosłem wrażenie, że o oprawę
dźwiękową zadbano z największym pietyzmem. Muzyka płynąca ze
sceny była głęboka, pozbawiona charakterystycznego dudnienia
przebasowanej gitary, optymalnie balansowała w częstotliwościach
umilających słuchanie, nie zahaczając o bardzo wysokie tony, ani
też nie zagłuszając śpiewów. W Aussie Floyd wokalnie
zaangażowani są praktycznie wszyscy: basista Colin Wilson,
gitarzyści odpowiedzialni za frazy Gilmoura: Steve Mac, David
Domminey Fowler, a także charakterystyczny klawiszowiec-kapelusznik
Sawford. Jednak największą uwagę skupił na sobie wokalista Alex
Mcnamar, którego barwę głosu nie każdy fan Pink Floyd potrafi
zaakceptować.
Słynnym
protest songiem Another Brick in the Wall (Part 2), podczas którego
na scenie pojawiła się siedmiometrowa ruchoma kukła nauczyciela,
zespół zakończył pierwszy set. Podczas następnego, trwającego
półtorej godziny fani żywiołowo oklaskiwali najlepsze utwory z
czasów całej kariery Pink Floyd. Usłyszeliśmy zatem Shine On You
Crazy Diamond (I-V), niezwykle psychodeliczny Astronomy Domine z 1967
roku, a także Time ze wstępem tykających zegarów – dokładnie
takim samym znanym z płyty.
Wszystkim
utworom towarzyszyła gra świateł i laserów, dlatego nie bez
powodu trasa nazwana została „Eksposed In The Light”. Momentami
można było poczuć dreszcze na plecach, np. podczas partii
wokalnych świetnych chórzystek wspomagających zespół (zwłaszcza
w utworze The Great Gig in The Sky, gdzie budowały przepiękne
napięcie). Wybrzmiał także doskonale znany numer Keep Talking z
ostatniej płyty Division Bell, nostalgiczny Wish You Were Here, a na
sam koniec zespół uraczył licznie zgromadzonych fanów utworem z
1971 roku zatytułowanym One Of These Days.
Właśnie
podczas drugiej części koncertu The Australian Pink Floyd Show
przenieśli publiczność w czasie, serwując nam chwile uniesienia,
zadumy i momenty pełne energetycznego pulsowania przestrzeni. Jeśli
ktoś wyszedł po ostatnim numerze, może pluć sobie w brodę, gdyż
grupa zachęcona długimi brawami, wykonała numer, na który
osobiście najbardziej czekałem – Comfortably Numb. Zwieńczeniem
tej ponad ośmiominutowej interpretacji była uniesiona w górę
kula, która rozbłysła jaskrawym światłem i wzbudziła ogromny
entuzjazm wśród zgromadzonych. Muzycy pożegnali się z nami
numerem Run Like Hell i wielkim nadmuchanym kangurem radośnie
podskakującym w rytm piosenki.
Zaliczam się
do młodego pokolenia, które nie miało przyjemności widzieć na
żywo Pink Floyd, dlatego występ tribute bandu był dla mnie i dla
wielu tysięcy zgromadzonych w Arenie jedyną okazją, kiedy mogliśmy
poczuć choć namiastkę legendy.
(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 23.01.2012)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz