18 listopada 2013

Bluesonalia 2013 z rekordową frekwencją. Zagrali różnorodnie

Rekordowa frekwencja na muzycznie zróżnicowanych Bluesonaliach. Władze Konina powinny poważnie zastanowić się nad pomysłem, by słynny, kamienny Słup Drogowy na czas festiwalu pełnił jeszcze jedną ważną rolę – rok rocznie w jeden listopadowy weekend informował pielgrzymujących do miasta fanów bluesa i rocka, że są we właściwym miejscu. 
Na początek uprzedzę wszystkich malkontentów ironicznie pytających: gdzie był ten blues widniejący w nazwie festiwalu? Zaznaczyć bowiem trzeba, że podczas tegorocznej edycji Bluesonaliów dźwięków stricte bluesowych szukać można było ze świecą (dominował blues rock oraz muzyka progresywna w szerokim rozumieniu). Jednak „ortodoksyjni miłośnicy” dźwięków o 12-taktowym zabarwieniu nie powinni czuć się zawiedzeni, a tym bardziej rozczarowani, ponieważ line up znany był doskonale na kilka miesięcy wcześniej. Uważam, że blues to sposób postrzegania i czucia muzyki, swoisty estradowy feeling cechujący najlepszych wykonawców, a takich nie brakowało podczas dwudniowego święta w Koninie. Podzielam zatem wybór organizatorów, a entuzjazm większości słuchaczy, jaki obserwowałem pod sceną, utwierdził mnie w przekonaniu, że termin blues jest pojęciem niezwykle pojemnym. Brawa dla Stowarzyszenia „In Art” za odwagę i doskonały przekrój stylistyczny, pozwalający uniknąć nudy.
Romek Puchowski foto Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl)

Pierwszego dnia na małej scenie, prowadzonej przez Andrzeja Jerzyka, wystąpił Romek Puchowski Plus & Keith Dunn. Free-styler, jak sam o sobie mówi, wraz z Grzegorzem Grzybem na perkusji oraz czarnoskórym harmonijkarzem z Bostonu – Keithem Dunnem, promował swój najnowszy album „Free”. Za pomocą gitary Dobro oraz looperów Romek Puchowski przeniósł nas w zaczarowany świat transowego bluesa, uzupełnionego o klasyczne partie harmonijki. To był magiczny koncert przepełniony autentycznym przekazem; czasem dryfujący od zastanowienia do zastanowienia, czasem radosny i żywiołowy jak lato na plaży w Juracie, o której śpiewał, jako o miejscu, gdzie miarowo pluska miłość. Gdy przychodziła pora, z kolorowych kłębów pary wyłaniał się Keith Dunn – dżentelmen w garniturze, by ująć nas charakterystycznym murzyńskim głosem i powściągliwą ekspresją ciała. Uderzał obcasem o deski sceny, jakby w czarnych lakierkach miał metronom; przestrzeń wypełniał ciepłym śpiewem od serca, jakby w głowie miał pudło rezonansowe. Otoczony świetlistą aureolą, snuł opowieść zza wielkiej wody. Występ Romka Puchowskiego i przyjaciół uważam za bardzo dobry i cieszy mnie, że są jeszcze artyści, którzy nie boją się scenicznych eksperymentów.
Keith Dunn
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl)
Gerry Jablonski
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Drugim, mocniejszym oczywiście punktem wieczoru na małej scenie był występ szkocko-polskiej formacji Gerry Jablonski & The Electric Band. Niezwykle ekspresyjny i porywający od pierwszego taktu, koncert złożony był z dwóch setów, podczas których dostaliśmy zarówno materiał z pierwszej płyty (utwór Black Rain), obfitą porcję z doskonałego, drugiego krążka, oraz równie ciekawy materiał z trzeciego albumu „Twist of Fate”  aktualnie promowanego przez blues-rockowy band. Nie zabrakło mojego faworyta, od którego zaczyna się niekontrolowane przyspieszenie na scenie „Sherry Dee”. Były też wpadające w ucho nowe utwory: „Slave To The Rhythm” czy "Liar". Koniński występ był jednym z ostatnich podczas udanej, jesiennej trasy po Polsce. Niezależne od zespołu, podzielenie koncertu na dwa sety było dość nietypowym rozwiązaniem, lecz nie wpłynęło mocno na całokształt. Gerry Jablonski udowodnił, że zachwyt publiczności wzniecać może w dowolnym momencie, a ponowne rozpędzenie blues-rockowej lokomotywy nie stanowi dla chłopaków żadnego problemu. Jedynym mankamentem był chwilowy problem z dźwiękiem podczas drugiej części koncertu, ale doświadczona formacja nie straciła impetu i najpewniej tylko ograniczenia czasowe zmusiły Gerry'ego do ostatecznego wyhamowania. Mam wrażenie, że rozgrzana do czerwoności publiczność pragnęła więcej. Szkoda, bo summa summarum jam session i tak trwało do rana.
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia
Pierwszego dnia na dużej scenie wystąpił Harmonijkowy Atak. Tym razem bez pauzującego Jacka Jagusia, ale czterej spece od harmonijki ustnej poderwali publiczność tak jak zawsze, czyli z powodzeniem. Gwiazdą pierwszego dnia był szkocki zespół King King tworzący dosyć ciężką muzykę blues-rockową. Lider formacji Alan Nimo, ubrany w tradycyjny tartanowy kilt, tak jak poprowadził w tym roku najlepszą formację po statuetkę British Blues Awards, tak na dużej scenie CKiS Oskard potwierdził zwycięstwo i potencjał King King.
Alan Nimo i King King (foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia)
Drugi dzień na małej scenie rozpoczął się koncertem grupy SUPERHALO, której granie można określić jako garażowe, przy czym ten garaż zrobiony jest z gładkiej blachy. Dotrwałem do końca występu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony grupa pokazała, że instrumentalnie sprawnie potrafi budować napięcie i klimat, tak bardzo potrzebne na koncercie. Z drugiej strony teksty niekoniecznie podążające za dźwiękami o ciężkim ładunku emocjonalnym i brak płynności pomiędzy kolejnymi utworami sprawiały, że rozbujana już głowa musiała co chwilę wracać na ziemię. W SUPERHALO tkwi potencjał, ale może warto zrezygnować z wokalu na rzecz bardziej twórczych improwizacji instrumentalnych. Po prostu pójść na całość. Fakt faktem, ciekawa stonerowska muzyka z elementami hendrixowskich pasaży zapowiedziała, jaki mniej więcej klimat zapanuje drugiego dnia Bluesonaliów.

Znany fanom bluesa z majowego festiwalu w Radzyniu, Marco Bartoccioni wrócił do Polski, by zagrać ze swoją kapelą Wild Shooter Band dobry rock'n'rollowy koncert. Słuchacze rozmiłowani w typowych amerykańskich wokalach i błyskawicznej bezkompromisowej grze, byli usatysfakcjonowani muzyczną strzelaniną Włochów.

Planet of Abts (foto. Marika Sypniewska)
Chwilą, na którą czekałem najbardziej podczas tegorocznego święta w Koninie był występ Planet Of Abts. Progresywne i mroczne trio perkusisty Gov't Mule zaprezentować miało nowy materiał z nadchodzącego krążka, ale większość utworów, które zagrali pochodziło z pierwszego albumu. Oczywiście, na żywo zabrzmiało to soczyście i o wiele potężniej niż na płycie, bo domeną gry POA jest właśnie improwizacja, którą fani mocnego brzmienia ukochali sobie wybitnie.
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz)
W oparach dymu, łaskotani przez falujące wiązki światła zaczęli pulsującą podróż utworem Planet Part 1. Każdy skupiony na własnej grze, ale czujnie obserwujący pozostałych – takie porozumienie sceniczne nazywam totalnym. Rytm w POA wyznacza nie tylko perkusja Matta Abtsa, ale także gitara T-Bone Anderssona, a przede wszystkim finezyjny bas Jorgena Carlssona. Całe trio pulsuje, instynktownie drga w stronę progresywnej otchłani. Ale na koncercie nie było mowy o jakimkolwiek zagubieniu w przestrzeni dźwięków. Muzycy z POA nigdy nie cierpieli na muzyczną ksenofobię i jestem pewny, że zawsze będą szukać nowych furtek w eterze. Udowodnili to w Koninie biorąc na warsztat pierwszy album Pink Floyd i nadając utworowi Lucifer Sam zupełnie inną jakość. Jednak nic w tym dziwnego, przecież muzycy Planet Of Abts mogą zagrać wszystko, posiadłszy niczym nieskrępowaną wyobraźnię. Tym bardziej cieszy fakt, że następnego dnia zaprosili Jana Gałacha do gościnnego występu w Warszawie. Kurczowo musiałem trzymać się wygodnego fotela, ale i tak nie uniknąłem odjazdu na inną planetę – Planetę Abtsa. Żałowałem tylko braku aparatu w dogodnej sytuacji, gdy na korytarzu wymieniłem przyjazne spojrzenie z najlepszym obecnie rockowym perkusistą.
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz)
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz)
Po występie POA przyszedł czas na główną gwiazdę dnia drugiego. Wywołani przez Jana Chojnackiego muzycy z zespołu Wishbone Ash momentalnie przykuli uwagę publiczności, zabierając ją do początku lat siedemdziesiątych i słynnej złotej płyty Argus. Kiedy padły pierwsze akordy „Sometime World” błogo zapadłem się w fotel i w rytm kołysania odpłynąłem na półtorej godziny, podczas której na scenie działo się tyle ciekawych rzeczy, że trudno oddać je słowami. Był więc i „Warrior”, i „Jail Bait”, a także spełnione, żywiołowo wykrzykiwane przez publiczność prośby o „Phoenix” czy „The Pilgrim”. Może dlatego, że nigdy nie przywiązywałem tak wielkiej wagi do zmieniającego się jak w kalejdoskopie składu Wishbone Ash, nie miałem problemów z poddaniem się wirowi dźwięków serwowanych przez Andy Powella i aktualną spółkę. Lider zespołu grał zarówno na słynnym Gibsonie Flying V z 1968 roku, jak i czysto śpiewał. Wspomagali go, będący w doskonałej formie, obecni członkowie brytyjskiej formacji, która kiedyś święciła prawdziwe triumfy na scenach całego rockowego świata. Wishbone Ash zaprezentowali także nowsze utwory, ale słynne, słodkie, muzyczne brzemię nosić już będą do końca swojej kariery. Wierni fani, jak i nowi, zachwyceni płynną, bezbłędną grą na pewno byli w siódmym niebie.
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz)
Po koncertach na głównej scenie, Andrzej Jerzyk zapowiedział niespodziankę Bluesonaliów, czyli Lez Zeppelin. Namaszczone przez Jimmy Page'a, dziewczyny rozjechały eter, odczarowując magiczny świat rock'n'rolla. Kocie ruchy, perfekcyjnie wręcz odwzorowane sceniczne zachowanie Planta i Page'a oraz zestaw instrumentów przywiodły na myśl początki klubowego grania Led Zeppelin. Dziewczyny są w trakcie polskiej trasy koncertowej, zachęcam wszystkich fanów hard rocka, by sprawdzili na własnej skórze ołowiany seksapil w damskim wydaniu.

Choć do zakończenia festiwalowego sezonu pozostało jeszcze kilka bluesowych dat, to właśnie dwudniowa impreza w Koninie uważana jest przez wielu za właściwe zwieńczenie roku. Fachowa organizacja, muzyczne menu serwowane z najwyższej półki oraz licznie zgromadzone towarzystwo przekładają się na wyjątkową atmosferę Bluesonaliów. Nic więc dziwnego w deklaracji, że do Konina wrócimy za rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz