Rekordowa frekwencja na muzycznie
zróżnicowanych Bluesonaliach. Władze Konina powinny poważnie
zastanowić się nad pomysłem, by słynny, kamienny Słup Drogowy na
czas festiwalu pełnił jeszcze jedną ważną rolę – rok rocznie
w jeden listopadowy weekend informował pielgrzymujących do miasta
fanów bluesa i rocka, że są we właściwym miejscu.

Na początek uprzedzę wszystkich
malkontentów ironicznie pytających: gdzie był ten blues widniejący
w nazwie festiwalu? Zaznaczyć bowiem trzeba, że podczas tegorocznej
edycji Bluesonaliów dźwięków stricte bluesowych szukać można
było ze świecą (dominował blues rock oraz muzyka progresywna w
szerokim rozumieniu). Jednak „ortodoksyjni miłośnicy” dźwięków o
12-taktowym zabarwieniu nie powinni czuć się zawiedzeni, a tym
bardziej rozczarowani, ponieważ line up znany był doskonale na
kilka miesięcy wcześniej. Uważam, że blues to sposób
postrzegania i czucia muzyki, swoisty estradowy feeling cechujący
najlepszych wykonawców, a takich nie brakowało podczas dwudniowego
święta w Koninie. Podzielam zatem wybór organizatorów, a
entuzjazm większości słuchaczy, jaki obserwowałem pod sceną,
utwierdził mnie w przekonaniu, że termin blues jest pojęciem
niezwykle pojemnym. Brawa dla Stowarzyszenia „In Art” za odwagę
i doskonały przekrój stylistyczny, pozwalający uniknąć nudy.
 |
Romek Puchowski
foto Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl) |
Pierwszego dnia na małej scenie,
prowadzonej przez Andrzeja Jerzyka, wystąpił Romek Puchowski Plus &
Keith Dunn. Free-styler, jak sam o sobie mówi, wraz z Grzegorzem
Grzybem na perkusji oraz czarnoskórym harmonijkarzem z Bostonu –
Keithem Dunnem, promował swój najnowszy album „Free”. Za
pomocą gitary Dobro oraz looperów Romek Puchowski przeniósł nas w
zaczarowany świat transowego bluesa, uzupełnionego o klasyczne
partie harmonijki. To był magiczny koncert przepełniony
autentycznym przekazem; czasem dryfujący od zastanowienia do
zastanowienia, czasem radosny i żywiołowy jak lato na plaży w
Juracie, o której śpiewał, jako o miejscu, gdzie miarowo pluska
miłość. Gdy przychodziła pora, z kolorowych kłębów pary
wyłaniał się Keith Dunn – dżentelmen w garniturze, by ująć
nas charakterystycznym murzyńskim głosem i powściągliwą
ekspresją ciała. Uderzał obcasem o deski sceny, jakby w czarnych
lakierkach miał metronom; przestrzeń wypełniał ciepłym śpiewem
od serca, jakby w głowie miał pudło rezonansowe. Otoczony
świetlistą aureolą, snuł opowieść zza wielkiej wody. Występ
Romka Puchowskiego i przyjaciół uważam za bardzo dobry i cieszy
mnie, że są jeszcze artyści, którzy nie boją się scenicznych
eksperymentów.
 |
Keith Dunn
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia (www.fresue.pl) |
 |
Gerry Jablonski
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia |
Drugim, mocniejszym oczywiście punktem
wieczoru na małej scenie był występ szkocko-polskiej formacji
Gerry Jablonski & The Electric Band. Niezwykle ekspresyjny i
porywający od pierwszego taktu, koncert złożony był z dwóch
setów, podczas których dostaliśmy zarówno materiał z pierwszej
płyty (utwór Black Rain), obfitą porcję z doskonałego, drugiego
krążka, oraz równie ciekawy materiał z trzeciego albumu „Twist
of Fate” – aktualnie promowanego przez blues-rockowy band. Nie
zabrakło mojego faworyta, od którego zaczyna się niekontrolowane
przyspieszenie na scenie „Sherry Dee”. Były też wpadające w ucho nowe utwory: „Slave To The
Rhythm” czy "Liar". Koniński występ był jednym z ostatnich podczas udanej,
jesiennej trasy po Polsce. Niezależne od zespołu, podzielenie
koncertu na dwa sety było dość nietypowym rozwiązaniem, lecz nie
wpłynęło mocno na całokształt. Gerry Jablonski udowodnił, że
zachwyt publiczności wzniecać może w dowolnym momencie, a ponowne
rozpędzenie blues-rockowej lokomotywy nie stanowi dla chłopaków
żadnego problemu. Jedynym mankamentem był chwilowy problem z
dźwiękiem podczas drugiej części koncertu, ale doświadczona
formacja nie straciła impetu i najpewniej tylko ograniczenia czasowe
zmusiły Gerry'ego do ostatecznego wyhamowania. Mam wrażenie, że rozgrzana do
czerwoności publiczność pragnęła więcej. Szkoda, bo summa
summarum jam session i tak trwało do rana.
 |
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia |
 |
Gerry Jablonski & Electric Band na Bluesonaliach 2013
foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia |
Pierwszego dnia na dużej scenie
wystąpił Harmonijkowy Atak. Tym razem bez pauzującego Jacka
Jagusia, ale czterej spece od harmonijki ustnej poderwali publiczność tak jak zawsze, czyli z powodzeniem. Gwiazdą pierwszego dnia był szkocki
zespół King King tworzący dosyć ciężką muzykę blues-rockową.
Lider formacji Alan Nimo, ubrany w tradycyjny tartanowy kilt, tak jak
poprowadził w tym roku najlepszą formację po statuetkę British
Blues Awards, tak na dużej scenie CKiS Oskard potwierdził
zwycięstwo i potencjał King King.
 |
Alan Nimo i King King (foto. Joanna i Jakub Łojewscy | Fresque fotografia) |
Drugi dzień na małej scenie rozpoczął
się koncertem grupy SUPERHALO, której granie można określić
jako garażowe, przy czym ten garaż zrobiony jest z gładkiej
blachy. Dotrwałem do końca występu z mieszanymi uczuciami. Z
jednej strony grupa pokazała, że instrumentalnie sprawnie potrafi
budować napięcie i klimat, tak bardzo potrzebne na koncercie. Z
drugiej strony teksty niekoniecznie podążające za dźwiękami o
ciężkim ładunku emocjonalnym i brak płynności pomiędzy
kolejnymi utworami sprawiały, że rozbujana już głowa musiała co
chwilę wracać na ziemię. W SUPERHALO tkwi potencjał, ale może
warto zrezygnować z wokalu na rzecz bardziej twórczych improwizacji
instrumentalnych. Po prostu pójść na całość. Fakt faktem,
ciekawa stonerowska muzyka z elementami hendrixowskich pasaży
zapowiedziała, jaki mniej więcej klimat zapanuje drugiego dnia
Bluesonaliów.
Znany fanom bluesa z majowego festiwalu
w Radzyniu, Marco Bartoccioni wrócił do Polski, by zagrać ze swoją
kapelą Wild Shooter Band dobry rock'n'rollowy koncert. Słuchacze
rozmiłowani w typowych amerykańskich wokalach i błyskawicznej
bezkompromisowej grze, byli usatysfakcjonowani muzyczną strzelaniną
Włochów.
 |
Planet of Abts (foto. Marika Sypniewska) |
Chwilą, na którą czekałem
najbardziej podczas tegorocznego święta w Koninie był występ Planet Of
Abts. Progresywne i mroczne trio perkusisty Gov't Mule zaprezentować
miało nowy materiał z nadchodzącego krążka, ale większość
utworów, które zagrali pochodziło z pierwszego albumu. Oczywiście,
na żywo zabrzmiało to soczyście i o wiele potężniej niż na
płycie, bo domeną gry POA jest właśnie improwizacja, którą fani mocnego
brzmienia ukochali sobie wybitnie.
 |
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz) |
W oparach dymu, łaskotani przez
falujące wiązki światła zaczęli pulsującą podróż utworem
Planet Part 1. Każdy skupiony na własnej grze, ale czujnie
obserwujący pozostałych – takie porozumienie sceniczne nazywam
totalnym. Rytm w POA wyznacza nie tylko perkusja Matta Abtsa, ale
także gitara T-Bone Anderssona, a przede wszystkim finezyjny bas
Jorgena Carlssona. Całe trio pulsuje, instynktownie drga w stronę
progresywnej otchłani. Ale na koncercie nie było mowy o
jakimkolwiek zagubieniu w przestrzeni dźwięków. Muzycy z POA nigdy
nie cierpieli na muzyczną ksenofobię i jestem pewny, że zawsze
będą szukać nowych furtek w eterze. Udowodnili to w Koninie biorąc
na warsztat pierwszy album Pink Floyd i nadając utworowi Lucifer Sam
zupełnie inną jakość. Jednak nic w tym dziwnego, przecież muzycy
Planet Of Abts mogą zagrać wszystko, posiadłszy niczym
nieskrępowaną wyobraźnię. Tym bardziej cieszy fakt, że
następnego dnia zaprosili Jana Gałacha do gościnnego występu w
Warszawie. Kurczowo musiałem trzymać się wygodnego fotela, ale i
tak nie uniknąłem odjazdu na inną planetę – Planetę Abtsa.
Żałowałem tylko braku aparatu w dogodnej sytuacji, gdy na
korytarzu wymieniłem przyjazne spojrzenie z najlepszym obecnie
rockowym perkusistą.
 |
Planet of Abts (foto. Tomasz Barszcz) |
 |
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz) |
Po występie POA przyszedł czas na główną gwiazdę dnia drugiego. Wywołani przez Jana Chojnackiego
muzycy z zespołu Wishbone Ash momentalnie przykuli uwagę
publiczności, zabierając ją do początku lat siedemdziesiątych i
słynnej złotej płyty Argus. Kiedy padły pierwsze akordy „Sometime
World” błogo zapadłem się w fotel i w rytm kołysania odpłynąłem
na półtorej godziny, podczas której na scenie działo się tyle
ciekawych rzeczy, że trudno oddać je słowami. Był więc i
„Warrior”, i „Jail Bait”, a także spełnione, żywiołowo wykrzykiwane
przez publiczność prośby o „Phoenix” czy „The Pilgrim”. Może
dlatego, że nigdy nie przywiązywałem tak wielkiej wagi do
zmieniającego się jak w kalejdoskopie składu Wishbone Ash, nie
miałem problemów z poddaniem się wirowi dźwięków serwowanych
przez Andy Powella i aktualną spółkę. Lider zespołu grał zarówno na
słynnym Gibsonie Flying V z 1968 roku, jak i czysto śpiewał. Wspomagali go, będący w doskonałej formie, obecni członkowie brytyjskiej formacji, która
kiedyś święciła prawdziwe triumfy na scenach całego rockowego
świata. Wishbone Ash zaprezentowali także nowsze utwory, ale
słynne, słodkie, muzyczne brzemię nosić już będą do końca
swojej kariery. Wierni fani, jak i nowi, zachwyceni płynną,
bezbłędną grą na pewno byli w siódmym niebie.
 |
Wishbone Ash (foto. Tomasz Barszcz) |
Po koncertach na głównej scenie,
Andrzej Jerzyk zapowiedział niespodziankę Bluesonaliów, czyli Lez
Zeppelin. Namaszczone przez Jimmy Page'a, dziewczyny rozjechały
eter, odczarowując magiczny świat rock'n'rolla. Kocie ruchy,
perfekcyjnie wręcz odwzorowane sceniczne zachowanie Planta i Page'a
oraz zestaw instrumentów przywiodły na myśl początki klubowego
grania Led Zeppelin. Dziewczyny są w trakcie polskiej trasy
koncertowej, zachęcam wszystkich fanów hard rocka, by sprawdzili na
własnej skórze ołowiany seksapil w damskim wydaniu.
Choć do zakończenia festiwalowego
sezonu pozostało jeszcze kilka bluesowych dat, to właśnie
dwudniowa impreza w Koninie uważana jest przez wielu za właściwe
zwieńczenie roku. Fachowa organizacja, muzyczne menu serwowane z
najwyższej półki oraz licznie zgromadzone towarzystwo przekładają
się na wyjątkową atmosferę Bluesonaliów. Nic więc dziwnego w
deklaracji, że do Konina wrócimy za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz