29 września 2013

Premiera nowej płyty „Twist of Fate” - Gerry Jablonski & The Electric Band w doskonałej formie!

Naprawdę wielka to przyjemność pisać o muzyce, a jeszcze większa, gdy tematem jest nowa, trzecia studyjna płyta szkocko-polskiej formacji Gerry Jablonski & The Electric Band. Premiera albumu „Twist of Fate” zbiegła się z początkiem astronomicznej jesieni, lecz po pierwszych dźwiękach odnoszę wrażenie, że w szeregach grupy nieustannie panuje twórcza wiosna.


Tytani z Aberdeen, bo tak określa się formację Gerry Jablonski & The Electric Band, stanowią ścisłą czołówkę brytyjskiej sceny bluesowej. W skład zespołu wchodzą: profesor basu – Grigor Leslie, perkusista – Dave Innes, charyzmatyczny harmonijkarz – Piotr Narojczyk oraz jeden z pięciu najlepszych gitarzystów Wysp Brytyjskich – Gerry Jablonski (Szkot z polskim pochodzeniem). Zespół pasjonatów tworzy muzykę, której nie sposób jednoznacznie okreslić. Wysunięta naprzód gitara oraz mocno wyeksponowana harmonijka, wspomagane są przez sprawną i bardzo pomysłową sekcję rytmiczną. W skrócie, całość to piorunująca mieszanka bluesa i rocka, doprawiona ciekawym śpiewem Gerry'ego Jablonskiego.

Po słowach lidera, że kolejna płyta będzie trochę bardziej „popowa”, w pełni zakochany w dotychczas znanej mi stylistyce, przyznam, że z pewnym niepokojem oczekiwałem nadchodzego albumu. Faktycznie, zawartość „Twist of Fate” jest trochę bardziej przystępna i krótsza, ale tylko trochę – muzyka formacji z Aberdeen zachowuje r'n'rollowy pazur, a co najważniejsze, charakterstyczny blues-rockowy klimat znany z poprzedniego, doskonale przyjętego krążka „Life At Captain Tom's”.

Bardzo wyrazisty bas i zróżnicowany, ale utrzymany w ryzach rytm perkusji to cechy „Twist of Fate”. Tak jak poprzednio, na nowej płycie w większości spotkamy utwory szybkie, okraszone mocnymi blaszanymi oraz gitarowymi riffami, jak otwierający płytę „Slave To The Rhythm” czy miarowo dudniący „The Dance”, ale nie brakuje także nostalgicznych, przynoszących ukojenie ballad takich, jak choćby tytułowy „Twist of Fate” oraz standardów bluesowych, np. w postaci instrumentalnego „Dave Says”. Dodatkowym atutem krążka są partie klawiszowe Paula Emersona, a także pojawiające się organy Hammonda i pianino. Główne przesłanie płyty zdaje się brzmieć: „Wszystko zmienić może zrządzenie losu”.

Trzeba nadmienić, że nowa płyta dedykowana jest perkusiście Dave'owi Innesowi. Ten bardzo utalentowany instrumentalista, muzyk sesyjny sceny londyńskiej (grał m.in. z Marillion), a prywatnie bardzo ciepły i skromny człowiek dzielnie zmaga się z chorobą nowotworową, ale nie jest w tej walce osamotniony. Pomagają mu przyjaciele z zespołu, który, jak deklarują, walczy razem (jedność doskonale ilustruje grafika z okładki nowego albumu), dlatego wszystkie zyski ze sprzedaży płyty przeznaczone są właśnie dla Davida. Niezależnie od czynników zewnętrznych „Twist of Fate” po prostu musiała się ukazać. Wypełniona potężną dawką elektryzującej muzyki jest potwierdzeniem zarówno kunsztu muzycznego, jak i pełnej przyjaźni scalającej formację.

Zespół przyzwyczaił nas do niezwykle ekspresyjnych występów scenicznych, po których niejednokrotnie brakuje tchu, a inne kapele obserwujące GJB w akcji muszą na nowo przedefiniować pojęcie muzyki, jaką grają. Gerry Jablonski & The Electric Band to czwórka facetów, którzy wiedzą do czego służą instrumenty, a przede wszystkim, co za ich pomocą zamierzają osiągnąć, i... to robią. Wydana nakładem Fat Hippy Records płyta „Twist of Fate” jest ciekawą blues-rockową obietnicą i jednocześnie zapowiedzią doskonałej zabawy na żywo. Z pełną stanowczością stwierdzam, że stanowi połowę tego, czego doświadczymy pod sceną. „Twist of Fate” gasi rock'n'rollowe pragnienie, jednocześnie rozbudza apetyt na znacznie więcej.

Zrządzenie losu (ang. twist of fate) czy świadomie zaplanowany repertuar, który pokochają fani? Z pewnością to drugie. Po wielu intensywnych trasach koncertowych (w ciągu dwóch ostatnich widziałem ich pięciokrotnie), rozgrzana polska publiczność z utęsknieniem czeka na serię jesiennych koncertów – to druga przyjemna niespodzianka. Nie można ominąć spotkania z Gerry Jablonski & The Electric Band – nietuzinkową formacją, która samą nazwą zapowiada, że nadchodząca jesień będzie bardzo elektryzująca.


Gerry Jablonski & The Electric Band wystąpi w Polsce w dniach 7-17 listopada. Więcej informacji o trasie, biletach i nowej płycie "Twist of Fate" tutaj oraz na stronie agencji koncertowej HPG Promotion


Rafał Maciak

Harry Manx - mistrz mohan veena zaczarował Hybrydy

Blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach - mówił Harry Manx w warszawskim klubie Hybrydy. Mistrz gry na 20-strunowym mohan veena stworzył jedyne w swoim rodzaju, oryginalne połączenie zwane hindu-bluesem. Ta specyficzna fuzja gatunków miała niebywałe przełożenie na scenie, o czym przekonaliśmy się na jedynym w kraju koncercie kanadyjskiego multiinstrumentalisty.

Harry Manx, wielokrotny zdobywca statuetek za muzykę z pogranicza bluesa, folku czy jazzu (m.in. Juno Awards), zaprosił słuchaczy w klubie Hybrydy do wielopoziomowej, przestrzennej i inspirującej podróży po muzycznych skalach. W podróż zdającą się mieć jeden cel – wprowadzić w stan refleksji i odszukać siebie. Zrobił to przy pomocy gitar akustycznych, slide'u, harmonijki, kilku efektów oraz mohan veena, czyli instrumentu łączącego w sobie charakterystyczne brzmienie indyjskiego sitaru i wszystkim doskonale znanej gitary elektroakustycznej.

Kanadyjski muzyk, prócz własnych kompozycji, wyczarował wiele interpretacji, np. Voodoo Child Hendrix'a, sięgnął do twórczości J.J. Cale'a, a także do Johnny'ego Cash'a czy Muddy Watersa.

Skomplikowanej techniki gry na mohan veena uczył Harry'ego legendarny hinduski gitarzysta Vishwa Mohan Bhatt. I rzeczywiście, publiczność mogła mieć pewność, że zagra dla niej nie tylko jeden z bardziej utalentowanych akustycznych bluesmanów, ale także bluesman, który wprowadza do tego gatunku wiele orientalnej świeżości i tajemnicy.

- Blues jest jak ziemia, muzyka hinduska jest jak niebo. To co staram się zrobić, to znaleźć równowagę między nimi - twierdzi Harry Manx, charakteryzują swoją muzykę.

Przed koncertem sceptycy mogli zastanawiać się, czy jeden muzyk potrafi zagrać pełny akustyczny koncert uniknąwszy przy tym monotonni. Mistrz nastrojowego bluesa udowodnił, że jest to możliwe. Co więcej, pokazał, że granie na kolanie wcale nie oznacza kiepskiej roboty, a o muzyce przez siebie ukochanej powiedział błyskotliwie: blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach.

Fakt, że co numer, każdorazowo stroił instrumenty i przepinał kable nie był uciążliwy, był raczej momentem doskonale spożytkowanym na opowiedzenie paru anegdot i nawiązaniu miłego kontaktu z publicznością, która nie szczędziła mu zasłużonych braw.
Słuchając ciekawych akordowych rozwiązań, solówek i ciepłego głosu tego charyzmatycznego „człowieka w czarnej wełnianej czapce”, niejedna osoba zgromadzona na sali miała wrażenie, że jest to wyjątkowe, kameralne spotkanie ze sztuką najwyższych lotów.

Do tej pory, Harry Manx nagrał dziesięć albumów, które stylistycznie są od siebie nie tak bardzo odległe, jednak głównym łącznikiem pomiędzy nimi i generalnym wyznacznikiem jego twórczości są emocje nie dające się do końca ująć w słowa, posiadające rzadko spotykany pierwiastek duchowości i siły kreacyjnej.

Ten wyjątkowy muzyk, poza sceną okazał się bardzo życzliwym człowiekiem. Być może to kwestia indyjskiego wychowania i licznych podróży, które ugruntowały charakter Manxa, być może po prostu poczucie szczerości i autentyczności w tym zawodzie. Nie mniej, po blisko dwugodzinnym koncercie, Harry Manx znalazł czas na rozmowę z fanami, podpisał wiele płyt z dedykacją i szeroko uśmiechnięty pozował do zdjęć.

Manx zaprezentował inną niż klasyczną, do której zostaliśmy przyzwyczajeni, stylistykę i sposób grania bluesa. Gdyby spróbować metaforycznie ująć jego zjawiskowe wykonywanie, można pokusić się o stwierdzenie, iż mistyka klasztoru zawitała na zakurzoną werandę zapomnianej amerykańskiej chałupy. To tylko jedna z wielu interpretacji niebanalnej gry bluesmana z „Mysticssippi”.

(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 15.11.2011)

Ile Pink Floyd w Pink Floyd?

Ponad trzy godziny obcowania z twórczością grupy wszech czasów – tyle wystarczyło, aby przekonać się jak wielką spuściznę pozostawili po sobie Brytyjczycy i jak wielkie emocje wywołuje ich muzyka słuchana na żywo. W podróż po uniwersum dźwięków zabrał nas w piątek najlepszy tribute band Floydów – The Australian Pink Floyd Show, który w poznańskiej Hali Arena przypomniał legendę rocka progresywnego.

Nie sposób w tym miejscu podsumować karierę twórców The Dark Side of the Moon. Nie wystarczy bowiem poddać krytyce album po albumie, czy rozpisać się o barwnych biografiach Gilmoura, Wrighta czy Watersa. W stosunku do Pink Floyd potrzebne są inne kryteria, a przede wszystkim kontekst kulturowy niezbędny do zrozumienia tego, co przekazują, zwykle w niezwykły metafizyczny sposób. Inna wybitna postać muzyki powiedziała kiedyś, że pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze, i mimo iż część składu Pink Floyd ukończyła studia architektoniczne, to powyższe porównanie Zappy jest bardzo prawdziwe – więcej wyraża muzyka. Nic więc dziwnego, że wykonywanie utworów Pink Floyd wychodzi lepiej od mówienia o nich. Właśnie temu zajęciu poświęcili się Australijczycy z najlepszego tribute bandu, z powodzeniem wskrzeszając oryginalne dzieła sprzed lat.


20 stycznia publiczność niemalże po brzegi wypełniła poznańską Arenę. Ponieważ to już piąty raz, gdy The Australian Pink Floyd Show odwiedził nasz kraj (ostatni raz byli równo rok temu), gorliwi fani przybyli na koncert wiedząc, że czeka ich dopracowane do perfekcji, spektakularne show. Ci wszyscy, którzy po raz pierwszy mieli przyjemność zobaczyć fenomen muzyczny, sprawdzili na własnych zmysłach, ile tak naprawdę jest Pink Floyd w Pink Floyd. Bez wątpienia kangury dołożyły wszelkich starań, by dorównać i równocześnie złożyć hołd legendzie.

Koncert rozpoczął się punktualnie o 20:00, a pierwsza jego część trwała 70 minut. Muzycy zainaugurowali spektakl podniosłym numerem z rock opery The Wall – In the Flash, a więc zaprosili nas na wydarzenie sugerując, że chcieliśmy poczuć ciepły dreszczyk zakłopotania. Po chwili dało się słyszeć potężne uderzenie, światła wybuchły, a puszczone przez całą halę wiązki kolorowych laserów zaczęły miarowo pulsować. Wielka cyfrowa rozeta w tle już do końca koncertu wspomagała artystów wyświetlając animacje, fragmenty klipów czy wprawiające w zachwyt kolorowe przestrzenie dopowiadające muzyczny przekaz.

Chełpiący się kwadrofonicznym systemem nagłośnienia muzycy nie przesadzili zapowiadając, że przeniosą fanów na inny poziom percepcji i właściwie dźwięk byłoby ostatnim elementem, do którego można było mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Już po kilku pierwszych numerach (Take It Back czy Sorrow) odniosłem wrażenie, że o oprawę dźwiękową zadbano z największym pietyzmem. Muzyka płynąca ze sceny była głęboka, pozbawiona charakterystycznego dudnienia przebasowanej gitary, optymalnie balansowała w częstotliwościach umilających słuchanie, nie zahaczając o bardzo wysokie tony, ani też nie zagłuszając śpiewów. W Aussie Floyd wokalnie zaangażowani są praktycznie wszyscy: basista Colin Wilson, gitarzyści odpowiedzialni za frazy Gilmoura: Steve Mac, David Domminey Fowler, a także charakterystyczny klawiszowiec-kapelusznik Sawford. Jednak największą uwagę skupił na sobie wokalista Alex Mcnamar, którego barwę głosu nie każdy fan Pink Floyd potrafi zaakceptować.

Słynnym protest songiem Another Brick in the Wall (Part 2), podczas którego na scenie pojawiła się siedmiometrowa ruchoma kukła nauczyciela, zespół zakończył pierwszy set. Podczas następnego, trwającego półtorej godziny fani żywiołowo oklaskiwali najlepsze utwory z czasów całej kariery Pink Floyd. Usłyszeliśmy zatem Shine On You Crazy Diamond (I-V), niezwykle psychodeliczny Astronomy Domine z 1967 roku, a także Time ze wstępem tykających zegarów – dokładnie takim samym znanym z płyty.

Wszystkim utworom towarzyszyła gra świateł i laserów, dlatego nie bez powodu trasa nazwana została „Eksposed In The Light”. Momentami można było poczuć dreszcze na plecach, np. podczas partii wokalnych świetnych chórzystek wspomagających zespół (zwłaszcza w utworze The Great Gig in The Sky, gdzie budowały przepiękne napięcie). Wybrzmiał także doskonale znany numer Keep Talking z ostatniej płyty Division Bell, nostalgiczny Wish You Were Here, a na sam koniec zespół uraczył licznie zgromadzonych fanów utworem z 1971 roku zatytułowanym One Of These Days.

Właśnie podczas drugiej części koncertu The Australian Pink Floyd Show przenieśli publiczność w czasie, serwując nam chwile uniesienia, zadumy i momenty pełne energetycznego pulsowania przestrzeni. Jeśli ktoś wyszedł po ostatnim numerze, może pluć sobie w brodę, gdyż grupa zachęcona długimi brawami, wykonała numer, na który osobiście najbardziej czekałem – Comfortably Numb. Zwieńczeniem tej ponad ośmiominutowej interpretacji była uniesiona w górę kula, która rozbłysła jaskrawym światłem i wzbudziła ogromny entuzjazm wśród zgromadzonych. Muzycy pożegnali się z nami numerem Run Like Hell i wielkim nadmuchanym kangurem radośnie podskakującym w rytm piosenki.

Zaliczam się do młodego pokolenia, które nie miało przyjemności widzieć na żywo Pink Floyd, dlatego występ tribute bandu był dla mnie i dla wielu tysięcy zgromadzonych w Arenie jedyną okazją, kiedy mogliśmy poczuć choć namiastkę legendy.

Jednak jeśli ktoś spodziewał się, że TAPFS będzie wierną kalką Brytyjczyków, mógł poczuć pewnego rodzaju niedosyt. Co prawda Pigs , High Hopes czy The Happiest Day of Our Lifes instrumentalnie zabrzmiały niemalże dokładnie tak samo jak pierwowzory, to Aussie Floyd mają swój własny styl, którego zadaniem jest wskrzeszenie uwielbienia dla protoplastów, przybliżenie ich twórczość oraz próba pokazania jak mógł wyglądać progresywny koncert w latach 80'. I właśnie to odpowiednie nastawienie gwarantowało dobrą zabawę.


(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 23.01.2012)

Gerry Jablonski & The Electric Band – Poland Tour 2012


Równo dziesięć listopadowych dni trwała druga trasa koncertowa szkocko-polskiej formacji Gerry Jablonski & The Electric Band. Jeśli wszystkie koncerty wyglądały tak jak te dwa, na których dane mi było się bawić, nie pozostaje nic innego, jak życzyć sobie kolejnej płyty i kolejnych tras, pełnych energetycznego blues rocka w zupełnie świeżej, niespotykanej odsłonie. 

Gerry Jablonski & Electric Band - Festiwal Las Woda i Blues 2012

Po sukcesie wiosennej trasy, następna wizyta była tylko kwestią czasu. Gdy doszły mnie słuchy, że GJB wystąpią w Poznaniu, ten wieczór miałem już zaklepany. Niesamowicie cieszyłem się na spotkanie z muzykami, których twórczość momentalnie przypadła mi do gustu, od pierwszego usłyszenia pół roku temu. Później była serdeczna wizyta w studiu Radia Meteor (akustyczny set), pełen magicznego klimatu koncert na festiwalu Las Woda i Blues, i obietnice szybkiego powrotu. Stało się. 

W ubiegły czwartek mogliśmy słuchać muzyki z najwyższej półki, którą nie sposób jednak przypisać do określonego gatunku. Zespołowi najbliżej jest do elektrycznego blues rocka, ale uwierzcie mi, każda próba zdefiniowania zakończy się pozytywnym rozczarowaniem. Jeśli powiesz, że grają bluesa, Gerry zaprzeczy jednym potężnym rockowym riffem. Jeśli stwierdzisz, że to tylko gwałtowna rockowa burza, z tropu zbije cię nie stroniąca od ambitnych wyzwań sekcja rytmiczna. Dave Innes oraz profesor Grigor Leslie zabiorą twoje rozgrzane już ciało w połamany świat funku. A co na deser? Oczywiście szalona harmonijka Piotra Narojczyka powietrzem od serca dopełni całości scenicznego przedsięwzięcia. Oto Gerry Jablonski & The Electric Band! Ich muzyka gęsto wypełniła Blue Note. Porwała niezliczoną ilość dusz, na chwilę pozbawiła skrupułów; a przede wszystkim na długo zapadła w pamięci fanom zebranym w poznańskim klubie. 

Zespół w Słubicach (2012) Źródło: Klub Prowincja

Wraz z przyjaciółmi nie mogliśmy oprzeć się magii, dlatego trzy dni później pojechaliśmy na koncert do Słubic, by ponownie spotkać się z GJB. Teoretycznie ta sama kapela, podobna setlista, ale emocje większe. Wszak to był wieńczący trasę koncert, w dodatku odbywał się w niedzielę. Po udanym występie w Prowincji Piotrek przyznał, że był bardzo pozytywnie zaskoczony. Gerry Jablonski wraz z przyjaciółmi zgromadzili rzeszę ludzi zgłodniałych soczystych blues-rockowych dań. Na potwierdzenie tych słów dodam, że jeszcze pół godziny po zejściu ze sceny panowie podpisywali płyty i ochoczo pozowali do zdjęć, bo przecież ludzie są dla nich najważniejsi. 

Wieczory rozpoczynają konkretnym wejściem – utworem Sherry Dee, powietrze w klubie gęstnieje. Podczas pierwszych kilku minut wiemy, czego możemy się spodziewać. Panowie dokładają do pieca numerem Hard Make A Living, potem jest coś dla fanów rytmicznego rocka, zelektryfikowanego bluesa, a nawet dla tych, którzy kochają zatopić się w otchłani dźwięków zahaczających o tajemnicę opowieści. Jeden z pięciu najlepszych gitarzystów UK czaruję Les Paula, podbijając serca charyzmą i charakterystyczną barwą śpiewu. Tuż obok na harmonijce przygrywa Piotr Narojczyk – wirtuoz 10-cio kanałowej diatonicznej blachy tryska niesamowitą energią. Sekcja nie pozostaje dłużna. Grają potężnie i zachęcają do odkrywania niecodziennego brzmienia. Wraz z muzykami sprzedajemy dusze, wspinamy się coraz wyżej, by na sam koniec zupełnie odlecieć przy od lat inspirującym rock'n'rollu.

O sile GJB świadczy nie tylko muzyka. Przede wszystkim daje się odczuć nieodpartą chęć grania, sceniczną szczerość i niesamowicie ważne porozumienie wewnątrz tego czworokąta. Dlatego uważam, że muzycznie nic lepszego nie mogło się wydarzyć tej jesieni. Na koncertach wybrzmiał materiał głównie z płyty Live At Captain Tom's, ale także premierowe utwory z trzeciego krążka, zapowiedzianego na wiosnę przyszłego roku. Nie pozostaje nam nic innego jak czekać i trzymać kciuki za pomyślność szkocko-polskiej przyjaźni.



---

12 Taktów (27.11.2012)

28 września 2013

Planet of The Abts wystąpili na Festiwalu im. Bergera w Kaliszu 2012

W pełni uzasadnione są obawy największych, gdy mają wyjść na scenę po koncercie Planet of The Abts. Planeta jednego z najlepszych obecnie perkusistów świata wzbudza zachwyt i lęk.To niebezpieczna głębia – można podejść na skraj realności, ale krok dalej grozi upadkiem w progresywną otchłań. 

Trio, w którego skład wchodzą wspomniany Matt Abts, a także basista Jorgen Carlsson i niezwykle utalentowany gitarzysta i klawiszowiec T-Bone Andersson, narodziło się w roku 2011 i od razu rozbudziło apetyty miłośników nieskrępowanego grania. Dwóch pierwszych – Matt Abts i Jorgen Carlsson odnieśli oszałamiający sukces z blues-rockową formacją Gov't Mule. Jako sekcja rytmiczna popędzająca Muła, nadali mu potężnej mocy. Gdy lider zespołu Warren Haynes zawiesił koncertowanie na rzecz solowego projektu, żądni grania panowie postanowili wypełnić muzyczną lukę. Członkowie Gov't Mule wprowadzili w życie swój własny, niezależny twór – Planet of The Abts. Do zespołu dołączył wkrótce T-Bone Anderson, który intuicyjnie wyczuł zamiary pozostałej dwójki. Tak oto dwóch Szwedów i Amerykanin stworzyli trio, które nie boi się progresji. Po ujrzeniu na własne oczy, śmiem twierdzić, że potrafi zagrać wszystko. 




Podczas VI Festiwalu im. Bergera w Kaliszu po raz pierwszy mogłem usłyszeć kapelę, o której mówi się, że przypomina najświetniejsze czasy muzyki, gdy na listach królował hard rock, a triumfy święcili protoplaści psychodelii. Planet of The Abts jest właśnie nowoczesną odsłoną tamtego rodzaju wrażliwości, muzycznym wehikułem czasu. Przed koncertem nie miałem żadnych wymagań – może porwą, może nie, pomyślałem. Porwali. Zrobili to w wielkim stylu. Znamiona fascynacji progresywnym rockiem obecne są na ich debiutanckiej płycie. Podczas występu w Kaliszu zagrali z krążka, ale z naddatkiem, jakby resztę płyty wymyślili na scenie – tak twórczym są kolektywem. 

To, co innym sprawia trudności – komunikacja – w POA działa bez zarzutu. Każdy z muzyków doskonale czuje przestrzeń i czas. Raz po raz zamykając oczy czułem, że trzech facetów łączy niewidzialna, ale słyszalna nić porozumienia, tytułowa planeta. Jeśli miałbym opisać jak zagrali, to zdradzę, że najlepsze możliwe metafory zachowałem dla muzyki sprzed czterdziestu lat, ale mogę dodać porównania - jak Led Zeppelin, King Crimson i Pink Floyd razem wzięci. Ewidentnie to w Planet of The Abts szukać należy inspiracji tymi kapelami i nadziei na podobne, ale nowoczesne brzmienie.

Źródło: Tangerine Music
Rytmiczny, miarowy szelest szczoteczek Matta, mruczący niecierpliwie bas Carlssona i kosmiczne dźwięki klawiatury wydobywające się spod palców Anderssona – od pierwszych chwil muzyka łapczywie zjadana była przez tłum zebrany pod sceną. Przewieszona przez ramię Szweda gitara czekała tylko na pierwsze uderzenie, gdy to się stało, dźwięki popłynęły już same, a publiczność zafalowała. W miarę upływu kolejnych taktów trio rozpędziło się. Tłusty bas torował drogę finezyjnej gitarze, która raz po raz łkała zamierając w powietrzu na chwilę. A tło wypełniała potężnie skonstruowana perkusja. Cudnie było zwolnić, po chwili rytmicznie pognać, po czym znów uspokoić zmysły i sunąć w kierunku prawie znanego. Na sam koniec usłyszałem No Quarter i to było najpiękniejsze, kilkunastominutowe zakończenie. Z koncertu wyszedłem oszołomiony. Mam nadzieję, że Planet of The Abts nie jest jednorazową odskocznią od blues rocka, a rodzącą się międzygatunkową przyjaźnią. Oby jak najdłużej byli niedefiniowalni. 

12 Taktów (9.09.2012)

27 września 2013

Czy to mnie rusza? "Kolorowy świat" Bluesferajny

Czy to mnie rusza? Kilka słów o krążku „Kolorowy świat” akustycznego trio Bluesferajna

Od razu powiem, że tak. Płyta „Kolorowy świat” nie tylko dosłownie zachęca do ruchu, ale teksty zawarte w dwunastu utworach bardzo intensywnie opowiadają o wszelkich jego formach: od powolnego wchodzenia w świat, przez żeglowanie w poszukiwaniu wiatru, aż po wirujący przed oczami barowy światek. Od kilku miesięcy „Kolorowy świat” cyklicznie kręci się nie tylko w odtwarzaczu, bo mam wrażenie, że muzyka na płycie wzięta jest z życia.

Bluesferajna to trio z Kalisza, które para się akustycznym opisywaniem rzeczywistości. Muzycy widzą ją na tyle szaro, że postanowili pokolorować świat za pomocą zgrabnie opowiedzianych historii. Przypowieści o codziennych zmaganiach z bezwładnością, grawitacją i wieloma innymi zależnościami oprawione są akustyczną muzyką wydobywaną głównie z gitar, ale na płycie usłyszymy także smyki, cajon, bas, kontrabas, a wszystko to doprawione zgrabnymi dźwiękami harmonijki. Zarówno w „Kolorowym świecie”, jak i w całej twórczości ferajny, wokalnie udziela się Grzegorz Olejnik, co uważam, jest atutem i jednym z lepszych wyborów personalnych. Gdzie poza bluesowym światem znajdziemy tak prawdziwie spontaniczne okrzyki radości, frazy ironicznego powątpiewania i nieudawaną ochotę na granie. Tak, po prostu granie. Jego gitara przeplata się z gitarą Tomasza Hermana, zaś tła dopieszcza bas Janusza Trzęsały. O co chodzi tym trzem panom?






Wydaje się, że o dobrą zabawę. Dobrą to znaczy na poziomie, bo w przysłowiowego trupa zalać się umie każdy, ale nie każdy umie o tym opowiedzieć, a co dopiero przyznać. Nie brakuje więc takich romantycznych toposów jak: upadek na dno, własna wola przejawiająca się w przehulaniu całej, ciężko zarobionej pensji czy próba niepodporządkowania się złowieszczemu losowi, a gdy nas już dopadnie, to bój się chłopie Boga. Zapytacie, czy w „Kolorowym świecie” jest miejsce dla kobiety? Pewnie, że tak, lecz jest to już domena pięknej przeszłości wspominanej na przykład w lekko snującej się reminiscencji „Mój dom”.

Przyznam, że musiałem długo dojrzewać do pokuszenia się o recenzję, ale na szczęście bądź nie, przyspieszył ją fakt, że z każdym rokiem coraz bliżej mi do podmiotów lirycznych kolorowego świata. W obliczu nieubłaganie płynącego czasu i stopniowego stawania się bohaterem krążka Bluesferajny, musiałem podzielić się, zarówno prawdą o problemie, jak i prawdą o kolorowym na nie lekarstwie.



Czas na pozornie gorzkie podsumowanie - muzyka Bluesferajny nigdy nie będzie komercyjna. Płyta wydana własnym sumptem nie osiągnie statusu złotej, a twórcy nie przesiądą się do limuzyny. I całe szczęście, bo największą frajdę w muzyce sprawia prawdziwa uciecha, gdy za pomocą pasji płatasz światu kolorowego figla. 

(12 Taktów, 10.07.13)


---

Więcej informacji na stronie zespołu oraz na fanpage'u Bluesferajny