29 września 2013

Harry Manx - mistrz mohan veena zaczarował Hybrydy

Blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach - mówił Harry Manx w warszawskim klubie Hybrydy. Mistrz gry na 20-strunowym mohan veena stworzył jedyne w swoim rodzaju, oryginalne połączenie zwane hindu-bluesem. Ta specyficzna fuzja gatunków miała niebywałe przełożenie na scenie, o czym przekonaliśmy się na jedynym w kraju koncercie kanadyjskiego multiinstrumentalisty.

Harry Manx, wielokrotny zdobywca statuetek za muzykę z pogranicza bluesa, folku czy jazzu (m.in. Juno Awards), zaprosił słuchaczy w klubie Hybrydy do wielopoziomowej, przestrzennej i inspirującej podróży po muzycznych skalach. W podróż zdającą się mieć jeden cel – wprowadzić w stan refleksji i odszukać siebie. Zrobił to przy pomocy gitar akustycznych, slide'u, harmonijki, kilku efektów oraz mohan veena, czyli instrumentu łączącego w sobie charakterystyczne brzmienie indyjskiego sitaru i wszystkim doskonale znanej gitary elektroakustycznej.

Kanadyjski muzyk, prócz własnych kompozycji, wyczarował wiele interpretacji, np. Voodoo Child Hendrix'a, sięgnął do twórczości J.J. Cale'a, a także do Johnny'ego Cash'a czy Muddy Watersa.

Skomplikowanej techniki gry na mohan veena uczył Harry'ego legendarny hinduski gitarzysta Vishwa Mohan Bhatt. I rzeczywiście, publiczność mogła mieć pewność, że zagra dla niej nie tylko jeden z bardziej utalentowanych akustycznych bluesmanów, ale także bluesman, który wprowadza do tego gatunku wiele orientalnej świeżości i tajemnicy.

- Blues jest jak ziemia, muzyka hinduska jest jak niebo. To co staram się zrobić, to znaleźć równowagę między nimi - twierdzi Harry Manx, charakteryzują swoją muzykę.

Przed koncertem sceptycy mogli zastanawiać się, czy jeden muzyk potrafi zagrać pełny akustyczny koncert uniknąwszy przy tym monotonni. Mistrz nastrojowego bluesa udowodnił, że jest to możliwe. Co więcej, pokazał, że granie na kolanie wcale nie oznacza kiepskiej roboty, a o muzyce przez siebie ukochanej powiedział błyskotliwie: blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach.

Fakt, że co numer, każdorazowo stroił instrumenty i przepinał kable nie był uciążliwy, był raczej momentem doskonale spożytkowanym na opowiedzenie paru anegdot i nawiązaniu miłego kontaktu z publicznością, która nie szczędziła mu zasłużonych braw.
Słuchając ciekawych akordowych rozwiązań, solówek i ciepłego głosu tego charyzmatycznego „człowieka w czarnej wełnianej czapce”, niejedna osoba zgromadzona na sali miała wrażenie, że jest to wyjątkowe, kameralne spotkanie ze sztuką najwyższych lotów.

Do tej pory, Harry Manx nagrał dziesięć albumów, które stylistycznie są od siebie nie tak bardzo odległe, jednak głównym łącznikiem pomiędzy nimi i generalnym wyznacznikiem jego twórczości są emocje nie dające się do końca ująć w słowa, posiadające rzadko spotykany pierwiastek duchowości i siły kreacyjnej.

Ten wyjątkowy muzyk, poza sceną okazał się bardzo życzliwym człowiekiem. Być może to kwestia indyjskiego wychowania i licznych podróży, które ugruntowały charakter Manxa, być może po prostu poczucie szczerości i autentyczności w tym zawodzie. Nie mniej, po blisko dwugodzinnym koncercie, Harry Manx znalazł czas na rozmowę z fanami, podpisał wiele płyt z dedykacją i szeroko uśmiechnięty pozował do zdjęć.

Manx zaprezentował inną niż klasyczną, do której zostaliśmy przyzwyczajeni, stylistykę i sposób grania bluesa. Gdyby spróbować metaforycznie ująć jego zjawiskowe wykonywanie, można pokusić się o stwierdzenie, iż mistyka klasztoru zawitała na zakurzoną werandę zapomnianej amerykańskiej chałupy. To tylko jedna z wielu interpretacji niebanalnej gry bluesmana z „Mysticssippi”.

(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 15.11.2011)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz