Blues
nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach -
mówił Harry Manx w warszawskim klubie Hybrydy. Mistrz
gry na 20-strunowym mohan veena stworzył jedyne w swoim
rodzaju, oryginalne połączenie zwane hindu-bluesem. Ta specyficzna
fuzja gatunków miała niebywałe przełożenie na scenie, o czym
przekonaliśmy się na jedynym w kraju koncercie kanadyjskiego
multiinstrumentalisty.
Harry Manx, wielokrotny zdobywca statuetek za muzykę z
pogranicza bluesa, folku czy jazzu (m.in. Juno Awards), zaprosił
słuchaczy w klubie Hybrydy do wielopoziomowej, przestrzennej i
inspirującej podróży po muzycznych skalach. W podróż zdającą
się mieć jeden cel – wprowadzić w stan refleksji i odszukać
siebie. Zrobił to przy pomocy gitar akustycznych, slide'u,
harmonijki, kilku efektów oraz mohan veena, czyli instrumentu
łączącego w sobie charakterystyczne brzmienie indyjskiego sitaru i
wszystkim doskonale znanej gitary elektroakustycznej.
Kanadyjski muzyk, prócz własnych
kompozycji, wyczarował wiele interpretacji, np. Voodoo Child
Hendrix'a, sięgnął do twórczości J.J. Cale'a, a także do
Johnny'ego Cash'a czy Muddy Watersa.
Skomplikowanej
techniki gry na mohan veena uczył Harry'ego legendarny hinduski
gitarzysta Vishwa
Mohan Bhatt.
I rzeczywiście,
publiczność mogła
mieć
pewność,
że
zagra dla niej nie tylko jeden z bardziej utalentowanych akustycznych
bluesmanów, ale także bluesman, który wprowadza do tego gatunku
wiele orientalnej świeżości i tajemnicy.
-
Blues jest jak ziemia, muzyka hinduska jest jak niebo. To co staram
się zrobić,
to znaleźć
równowagę
między nimi - twierdzi Harry
Manx,
charakteryzują
swoją
muzykę.
Przed
koncertem sceptycy mogli zastanawiać
się,
czy jeden muzyk potrafi zagrać
pełny
akustyczny koncert uniknąwszy przy tym monotonni. Mistrz
nastrojowego bluesa udowodnił, że jest to możliwe. Co więcej,
pokazał, że granie na kolanie wcale nie oznacza kiepskiej roboty,
a o muzyce przez siebie ukochanej powiedział błyskotliwie: blues
nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach.
Fakt,
że co numer, każdorazowo stroił instrumenty i przepinał kable nie
był uciążliwy, był raczej momentem doskonale spożytkowanym na
opowiedzenie paru anegdot i nawiązaniu miłego kontaktu z
publicznością, która
nie szczędziła mu
zasłużonych
braw.
Słuchając
ciekawych akordowych rozwiązań, solówek i ciepłego głosu tego
charyzmatycznego „człowieka w czarnej wełnianej czapce”,
niejedna osoba zgromadzona na sali miała wrażenie, że jest to
wyjątkowe, kameralne spotkanie ze sztuką najwyższych lotów.
Do
tej pory, Harry Manx nagrał dziesięć albumów, które
stylistycznie są
od siebie nie tak bardzo odległe, jednak głównym łącznikiem
pomiędzy nimi i generalnym wyznacznikiem jego twórczości są
emocje nie dające się do końca ująć
w słowa,
posiadające rzadko spotykany pierwiastek duchowości i siły
kreacyjnej.
Ten
wyjątkowy muzyk, poza sceną okazał się bardzo życzliwym
człowiekiem. Być może
to kwestia indyjskiego wychowania i licznych podróży, które
ugruntowały charakter Manxa, być
może
po prostu poczucie szczerości i autentyczności w tym zawodzie. Nie
mniej, po blisko dwugodzinnym koncercie, Harry Manx znalazł czas na
rozmowę z fanami, podpisał wiele płyt z dedykacją i szeroko
uśmiechnięty pozował do zdjęć.
Manx
zaprezentował inną niż klasyczną, do której
zostaliśmy przyzwyczajeni, stylistykę i sposób
grania bluesa. Gdyby spróbować
metaforycznie ująć
jego zjawiskowe wykonywanie, można pokusić się o stwierdzenie, iż
mistyka klasztoru zawitała na zakurzoną werandę zapomnianej
amerykańskiej chałupy. To tylko jedna z wielu interpretacji
niebanalnej gry bluesmana z „Mysticssippi”.
(Tekst archiwalny, Rafał Maciak, 12 Taktów, 15.11.2011)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz